czwartek, 19 grudnia 2013

Tarzan- czyli dzieciństwo w Białostockiej tajdze.

Możliwe, że was zaskoczę, lecz wcale nie wychowały mnie niedźwiedzie polarne. Niedźwiedzie polarne nie wychowują ludzi- zjadają ich. Rok 1993 przychodzę na świat i staję się oczkiem w głowie rodziców, dziadków i pradziadków. Pierwszych lat dzieciństwa jak większość ludzi słabo pamiętam. Może dlatego, że polegały głównie na spaniu, jedzeniu, wydalaniu i byciu niesamowicie uroczym. Przewińmy więc trochę do czasów przedszkola.

Leżakowanie jest dla słabych 

Jakiś geniusz wymyślił, że dzieci z Białegostoku powinny jakiś czas w dniu poświęcić na spanie- głupota. Najpierw wybaw dzieciaka, posiadającego nieograniczoną ilość energii a później na zawołanie każ mu iść spać. Zdecydowanie nie powiedziałem tak paniom w przedszkolu, lecz wyraziłem swoje zdanie w jedyny znany mi sposób- krzyk. Posłanie mnie do przedszkola zostało, więc uznane za słaby pomysł. Parę dni jakie tam spędziłem nie poszły na marne. Podczas leżakowania przypadkiem zamieniłem się z drugim Pawłem na buty, co skończyło się długą przyjaźnią do czasów gimnazjum. Wreszcie pomysł z przedszkolem powrócił, lecz plan polegał na wysłaniu mnie do starszych dzieci. Pomysł ten też nie był zbyt przemyślany. Mimo wszystko nie radziłem sobie aż tak dobrze, jak inne dzieci. Miałem też jedną przedszkolankę idiotkę. Dzięki bujnej blond czuprynie i urokowi osobistego (jedno i drugie posiadam do dziś) większość pań przedszkolanek mnie bardzo lubiło- oprócz, chyba jednej. Takiej, która mi kiedyś powiedziała, że słabo mi idzie w przedszkolu, ponieważ nie zdałem. No genialna kobieta. Jak można nie zdać w przedszkolu? Źle pokolorowałem rysunek? Klej położyłem na złej stronie obrazka? No mimo tego, że później to już wiedziałem to nie było to miłe w tym czasie. Kiedy błąd już został naprawiony, pani młoda przedszkolanka, chyba obejrzała za dużo głupich filmów i miała pretensje, że rysuję tylko czarną kredką. Czarny to mój ulubiony kolor po dziś dzień i nadal uważam, że rysowanie węglem i ołówkiem na białej kartce papieru jest piękne. No, ale zrobił się szum i musiała przyjść moja mama, panią głupią utemperować. Dobre to było przedszkole. Dzieci starsze nie musiały leżakować, mieliśmy także kucyka. Lata przedszkole ogólnie bardzo pozytywne..

Wyskakuj z Pokemonów cieniasie

Era pokemonow, gejmbojów, żetonów z czipsów miała nadejść. O nauczycielach pisałem w przypadku popełnienia artykułu "Sposób na Alcybiadesa", spróbuję, więc pominąć ten temat, o ile będę mógł.
Te lata z wiadomych przyczyn pamiętam najlepiej. Pamiętam jak miała na imię moja pani wychowawczyni, pan od polskiego, kolejna wychowawczyni i większość kolegów i koleżanek z klasy. Szkoła była dobra a nauczyciele sympatyczni. Dobrze ja wspominam. Koniec tamatu o szkole. Nie ma co go tykać dalej. Dlaczego? Ponieważ prawdziwe życie dziecka zaczynało się po wciągnięciu na tyłek krótkich spodenek, odsłaniających poobijane kolana, a następnie wyjście na dwór lub na pole, zależy w jakim regionie Polski to czytasz. Tu się zaczynała szkoła przetrwania. Pominę już piękne okoliczności przyrody, dzieci są okrutne. W każdym aspekcie, dzieci to diabły i są sobie wilkiem. Ja wiem, ponieważ pewnie komuś też takim byłem. Nie wpuszcza się nikogo nowego do grupy. Dzieci są złe, ponieważ nie zdają sobie sprawy ze swoich czynów.

Jak wyglądało życie na normalnym osiedlu, nie blokowisku?- Świetnie. Domofon dzwoni- Babciu, rzuć dwa złote! Chwila ciszy. Babcia otwiera okno i rzuca nie dwa, ale pięć złoty. Bogactwo. Co można kupić dziś za pięć złoty? Piecie jakieś kupisz sobie. Wtedy za pięć złotych można wykarmić połowę osiedla. Ile gumek kulek można kupić za pięć złoty? Ogrom. Ile można było mieć żetonów z pokemonami? Ogrom. Jedynie Kaczor Donald kosztował, bodajże 4,50. Nadal pamięta, że nigdy nie złożyłem zegarka szpiega, w sumie to dobrze, bawiłbym się, nim pewnie do dziś. Co z zabawkami, których nie było w Kaczorze Donaldzie? Aaaa! To chodziło się na rynek na Jurowiecką. O BOŻE! DZIECI SAME NA RYNEK! ŚMIERĆ!- Gówno prawda. Wszyscy na osiedlach się znają. Jedynie się przez rynek szło na zabawki lub po pistolety na kulki, które niszczyły się po tygodniu, a po drodze mówiło się "Dzień dobry" każdej pani sąsiadce, która tam coś albo sprzedawała albo wybrała się na zakupy. Rynek to był Disney Land. Za zdobyte dwa złote od babci lub pięć złotych można było kupić wszystko o czym tylko dziecko zamarzy. A jak się odłożyło! Lans na osiedlu. Laserek z kompletem 20 nakładek, z czego połowa nie działała? Twój! Scyzoryk, który rodzice później zabiorą, żebyś z nożem nie latał? Twój. Pistolet na kulki i miliard kulek, które potem walały się po całym osiedlu? Twój. Wszystko se można było kupić. Beztroska kompletna! To są czasy, gdy między blokami biegały dzieci strzelające do siebie z pistoletów na kulki, w klatkach schodowych było słychać głośne, metaliczne stukanie żetonów. Nie wiem, kto to wymyślił. Jakiś nauczyciel chyba, który to potem zbierał po korytarzach. Wcześniej to były normalne- plastikowe. Dobre, tłumione, na korytarzu można było grać.
Na osiedlu ograniczała nas tylko wyobraźnia-, czyli nic. Miliardy zabaw- lego wystarczało na długie godziny. Internet to mało, kto miał, komputery już były bardziej spopularyzowane, więc niektórzy mieli, lecz i tak przekładali nad nie podwórko. Na moim pierwszym komputerze chodził Windows 3.11 i służył głównie do painta. Później został "ulepszony" i chodził na, nim Age of Empires 1 i reszta klasyków typu Doom. Nadal pamiętam- peperoni pizza- kod na jedzenie.
Biegało się, więc do 19 z przerwami na obiad, które robiły z osiedli postnuklearne pustkowie, wyjałowione z dzieci. Od czasu do czasu słyszało się "MAMOOOOOO! Rzuć kanapkę!", "MAMOOO! Rzuć picie!"- nic śmiesznego, że czyjaś matka pije. 
Jeszcze jedna rzecz skutecznie zwoływała dzieci do domów. RTL7 o godzinie 17, bodajże lub wcześniej, jakoś około godziny obiadowej, ponieważ zawsze kolidowało z programami rodziców. Dragon Ball. Boże święty! Najwspanialszy program dla dzieci na świecie. Ja o nim napiszę! Cały artykuł mu poświęcę! Złego słowa nie powiem! Kocham ten serial i będę go bronił zawsze i wszędzie. Jeżeli zapytasz jakiegoś młodzieńca o dzieciństwo to pewnie gdzieś wymieni Dragon Balla. 
Nikt jednak nie był święty. Zdarzyło się uciekać przed policją albo najlepiej wspominam uciekanie przed tajniakami w okresie świąt i sylwestra. Trzeba było jakoś kupić piccolaki (małe petardy), które wystarczały na cały rok. Lecz na rynkach chodzili często tajniacy szukający dzieciaków, które łamią prawo i kupują petardy dozwolone od 18 lat. Bywało, że mieliśmy Achtungi (myślę, że to spokojnie oderwało, by pięć palców dłoni), lecz nigdy nic się nie stało. Bo nie byliśmy idiotami i nawet w młodszym wieku wiedzieliśmy, że w środku osiedla, między blokami będzie największy chuk a, jeżeli nie rzuci się tego szybko to straci swoją małą rękę. Ależ jak to zapalaliśmy? A mieliśmy zapałki i zapalniczki, nic wielkiego. Dziś dzieciaki to noszą, żeby zapalić szluga jak wyjdą z podstawówki. Egzaminy z przyrody bywają przecież takie stresujące. 
U nas całe osiedle miało swoja fascynację ogniem. Za około 20 groszy można było kupić pudełko zapałek. Pudełko zapałek po opróżnieniu mogło służyć za pudełko na owady. Lecz przed można było wystrzeliwać zapałki lub robić małe ogniska lub stosy. Znów podkreślam mimo tego, że byliśmy dziećmi to nie byliśmy idiotami. Nigdy nic nie podpaliliśmy. Same zapałki dostarczały nam drewna i ognia, więc było idealnie. Tylko jeden raz! Ktoś wpadł na pomysł, żeby zrobić "Murzynka" aka "Afroamerykanina", polegało to na podpaleniu wszystkich zapałek w jednej chwili. Zabawa na 5 sekund. Niefortunnie wiał wiatr. Wszyscy, więc nachylili się, żeby lepiej widzieć- błąd. Udało się. Żar wystrzeliwujący do góry przypalił koledze brwi, drugiemu rzęsy, koleżance kawałek włosów a mi zahaczył o grzywkę. Nikt z nas nie zajął się ogniem, lecz żar nas oszpecił, całe szczęście na pierwszy rzut oka niewidocznie. Każdy spoko, oprócz kolegi z przypaloną brwią, wyglądającego teraz na wiecznie zdziwionego. On miał przesrane. Reszta jakoś schowała włosy na zaczesałem się, inaczej i rozeszliśmy się do domów. "Mamo, mam za długie włosy, przeszkadzają mi. Możemy pojechać do ciotki, żeby mnie przycięła?".Dzieci są niesamowite. Zero planowania, lecz wiedziałem, że, jeżeli pójdziemy do fryzjera to może się wydać, ciotka jest spoko, więc będzie ok. Pojechaliśmy na następny dzień. Wydało się. Okazało się, że, jeżeli trzyma się kosmyk przypalonych lekko włosów to widać, to na pierwszy rzut oka- "Papierosy podpalaliście?". Zaprzeczyłem oczywiście, nikt z dzieciaków w moim wieku nie palił (dobre czasy). Wytłumaczyłem, więc szybko całą sprawę i ciocia nie powiedziała mamie. Uff.

Ach ta dzisiejsza młodzież

Jestem świadomy, że o swoim dzieciństwie mogę pisać do dzisiaj, ponieważ- Pierwsze 40 lat dzieciństwa w życiu mężczyzny jest najtrudniejsze. Każde pokolenie ma swoje wspomnienia dotyczące dzieciństwa i pewnie każde wypiera późniejsze. Ja mogę zostać uznany za takie samo "dziecko ze smutnym dzieciństwem" na jakie będę zaraz narzekał. Zaczynamy: Dzieciństwo dzisiejszych dzieci jest smutne. Sounth Park powiedział kiedyś dowcip: "Jak zabić kogoś, kto nie ma życia?- Skasować mu konto w WoWie". Komputery wyparły podwórko i już lepiej się spotkać w jakimś se świecie fantasy stworzonym przez Blizzard niż tym wymyślonym przez samego siebie. Zabija to już nawet wyobraźnię i kij przestaje być mieczem a zaczyna być kijem. Coraz więcej dzieci znajduje pocieszenie w internecie i zostaje tam, chłonąc całe chamstwo, brutalność i erotykę walającą się wszędzie. Mimo wszystko prawdą jest, że to nie internet niszczy dzieci, ale dzieci niszczą internet. Lepiej trzymać je, więc od niego z dala. Kolejną prawdą jest, że jak bardzo wiemy, że podwórka coraz bardziej się stają puste to jednak nie do końca. Wiem o tym najlepiej, ponieważ mieszkam przed boiskiem. Sporo jest tam dzieci, lecz równie sporo 20 latków i dalej z około mego rocznika, którzy przyzwyczajeni są do wychodzenia na boisko. To już zaczyna być problem rodziców. Wielu z nich woli zwyczajnie trzymać dziecko w domu, ponieważ bardziej niż ono boi się otaczającego, współczesnego świata. Dzieci cieniasy. Bez internetu umierają jak kwiaty a książki też nie ruszą. Ja w ich wieku po przeprowadzce do domu jednorodzinnego na Dojlidach musiałem- Raz: Sam dojechać. Dwa: Sam rozpalić w piecu. Trzy: Kibel z początku był na zewnątrz. Mimo wszystko nie wyrosłem na jakąś złotą rączkę i człowieka z lasu, rąbiącego drzewa dłonią. Ale czuję się jakoś zahartowany do życia.

Darz bór

Co dalej?
Korci mnie Dragon Ball. Spróbuję się jednak powstrzymać. Następy artykuł będzie albo o Dragon Ballu, albo o tym jak to miałem zostać artystą, może być też o postapokalipsie albo jakaś książka. Możecie pisać w komentarzach co chcecie najpierw. 

1 komentarz: